środa, 8 maja 2013

stevenowa hyde - Pękł, BUM!, na pół


O KOŚCIACH, SZCZEKANIU I SIKANIU Z
PODNIESIONĄ NOGĄ

 Włodzimierz Garzędowicz umarł, a pies rasy terrier skubał ząbkami jego stopę. Noga pana Włodzimierza bezwładnie zwisała z łóżka i nie była już w stanie wylądować w zadzie Burka Szóstego, ani powiedzieć mu, żeby zjeżdżał do diabła. Gdyby jednak udało się jej to, Burek Szósty właśnie podróżowałby ze swoim panem.
 Garzędowicz był draniem, ale przygarniał psy, jak mu skamlały nad uchem i wracały mimo ogromnego huku z dubeltówki. (Suki nigdy nie wracały, i dobrze, bo miał uprzedzenie do suk). Karmił je, jak przystało, i czasem je pogłaskał; nie wyprowadzał ich tylko na spacery, ale za to pozwalał biegać im po podwórku, a później drapać w drzwi i domagać się wejścia. Drzwi do domu mężczyzny od zawsze były zniszczone, a on nigdy ich nie wymienił. Lubił przywiązywać się do przedmiotów, a drzwi były tak odrapane i brudne jak sam Garzędowicz. Dopiero po śmierci, jak go znajdą i poskładają do kupy, wyglancują go i ostrzygą, żeby ładnie w trumnie wyglądał, a przy tym będą go dotykali przypadkowo w miejsca, o których wcześniej nie ośmieliliby się nawet pomyśleć. 
 Włodzimierz Garzędowicz, przez niektórych nazywany “Sznyclem”, miał w sumie sześć psów, a wszystkie nazywał Burkami. Kiedy pierwszy Burek zdechł, a Garzędowicz przygarnął drugiego, powiedział mu tak:
- Będziesz się nazywał Burek, bo będziesz godnym zastępcą poprzednika.
 Garzędowicz głaskał wtedy psa, a w głowie myślał sobie, że tak naprawdę nie ma ochoty wymyślać innego imienia, bo musiałby przywiązać się do kolejnego zwierzęcia, a zwierzę nie było przedmiotem. Gdyby było, sprawa byłaby łatwiejsza. Kiedy jednak drugi Burek zakrztusił się myszą, Garzędowicz tak zwrócił się do trzeciego:
- Będziesz Burkiem, jak twój poprzednik i poprzednik twojego poprzednika, ale będę mówił na ciebie Burek Trzeci.
 I doszło do tego, że Garzędowiczowi Burek Szósty skubał zimną stopę, a on nie mógł kopnąć go w tyłek.

O DREWNIANEJ ŁYŻCE, FARTUCHU I OCCIE
WINEGRET

 Włodzimierz Garzędowicz lubił pić i lubił jeść. Lubił też palić, ale nie było go stać na papierosy, a całą tapetę z przedpokoju wypalił w zeszłym roku i nie miał innej w domu. Garzędowicz więc gotował dla siebie i dla swojego psa, a pił głównie sam dla siebie, bo nie chciał powtarzać historii z Burkiem Czwartym. Tak mijał mu każdy dzień: na jedzeniu i na piciu. Nie chodził do pracy, bo nie musiał – ucięło mu kiedyś cztery palce lewej ręki, to listonosz przynosił co miesiąc rentę. A kopertę zostawiał pod kamieniem przed furtką, bo Burek Piąty miał nieprzyjemny zwyczaj szczekania i sikania na wszystko, co się ruszało.
 Sąsiadka Filipowiczówna, która nigdy nie patrzyła w stronę domu Garzędowicza, powiedziała doktorowi, że ten stary śmierdziel pił jak popieprzony i temu pewnie wykitował. Ale to nie była prawda i Garzędowicz złoiłby jej skórę, gdyby ją usłyszał. Włodzimierz nie lubił, kiedy ktoś oskarżał go o coś, czego nie robił – przesiedział kiedyś w ciupie dwa tygodnie, bo Burek Pierwszy zwinął krakowską ze sklepu i chapsnął zębami tyłek jakiejś panienki. Sam dostał po mordzie i nazwali go zboczeńcem. A ona nawet ładna nie była.
 Tak Bogiem a prawdą, to Garzędowiczowi wszyscy mówili, że prędzej czy później pójdzie siedzieć. Ale Garzędowicz wolał myśleć, że pójdzie siedzieć za pobicie klauna albo kradzież Statuy Wolności, a nie za podszczypywanie cudzych pośladków. Kto jak kto, ale on umiał szczypać kobiety po pośladkach. One wtedy się rumieniły i chichotały, a nie dawały mu po nosie. A Filipowiczówna po prostu zazdrosna była, że jej nigdy Włodek nie chciał szczypać, i potem zmyślała jakieś herezje.
 Zresztą, Garzędowiczowi nie w głowie były panie – sam zajęty był psami i jedzeniem, bo później na piciu już nie skupiał się tak bardzo. Wciąż powtarzał, choć mu nie wierzyli, że on przecież nie ma problemu i może przestać pić, kiedy tylko będzie chciał – a zechciał przestać wtedy, kiedy skończyły się mu pieniądze, bo coraz więcej wydawał na jedzenie. Nie miał przecież pracy, (ale listonosz pieniądze mu przed furtką zostawiał), a za leniwy był, żeby mieć jakieś inne zajęcie. No to połączył przyjemne z pożytecznym i gotował, gotował, gotował. Garzędowicz był mistrzem patelni i robił wyśmienite flaczki, a Burek Drugi szczególnie upodobał sobie świński żołądek w cieście na pół ostro, pół słodko.

O CZEKOLADOWEJ RÓŻYCZCE Z TORTU NA
ŚCIANIE

 Grzędowicz w swoim życiu był zadowolony z trzech rzeczy: z psów, z jedzenia i wojny. Stary Włodek był weteranem tej drugiej i z uśmiechem na twarzy wspominał swój rewolwer, kaliber 12 milimetrów. Wciąż go czyścił – tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś mu zrobił drugie Pearl Harbor. Ten to nigdy nie lubił niespodzianek. 
 Garzędowicz mieszkał sam na końcu ślepej uliczki, więc oprócz psów nie miał nikogo, kogo mógłby poczęstować swoimi klopsami w sosie pomidorowym – nie żeby chciał, ale musiał wszystko sam ze swoimi psami zjadać. Nie narzekał, bo ten sos to naprawdę niesamowity mu wychodził.
 I tak było cały czas, od ponad dziesięciu lat. Garzędowicz próbował robić też ciasta i ciasteczka, kiedyś nawet udał mu się indyk, gotował zupy, mięsa, warzywa też, a desery robił z zamkniętymi oczami. Ale jemu wciąż mało było, więc zjadał z Burkami to, co zrobił, po to tylko, żeby znów wrócić do kuchni.
 Włodzimierz powiedział kiedyś do Burka Czwartego: jedz, bo się nie może zmarnować. Burek więc jadł, jak przystało na posłusznego psa, a pan razem z nim. Mówił też, że żołądek jest jak z gumy, więc jedz, jedz. Bo jedzenie było bardzo przyjemne i to jedyne, co Garzędowicz uważał za warte życia. A im większy i bardziej okrągły się stawał, tym głośniej się cieszył.
 - O, Burku – mówił – nareszcie zmieszczę dodatkowe danie i deser.
 W czwartek, dwudziestego, były urodziny Burka Szóstego. Tak naprawdę Garzędowicz nie wiedział, kiedy Burek Szósty się urodził, ale w ten dzień przygarnął go do siebie – świętowali więc rocznicę swojego wspólnego życia. Włodek zrobił uroczysty obiad złożony z czterech dań, przystawki i deseru – a najważniejsze w gotowaniu nie było tylko samo gotowanie, ale też to, jak wszystko zostanie podane. To dlatego Garzędowicz użył eleganckich srebrnych łyżek i poukładał je od największej do najmniejszej.
 Kiedy więc wypili trochę Chianti za zdrowie Burka (Garzędowicz trzymał butelkę w barku na specjalne okazje), zjedli kuropatwę, zupę z małż i górę lodową, Włodzimierz postanowił, że czas na tort. Nałożył kawałek Burkowi do miski i zjedli razem, a kiedy już nic na talerzu nie zostało, Garzędowicz wstał i ułożył się na swojej ulubionej sofie. Długo biesiadowali – był już piątek, parę godzin po północy.
 Garzędowicz był człowiekiem, który zawsze wiedział, na ile może sobie pozwolić. Swój żołądek rozciągał powoli, o jedno danie więcej na dwa miesiące. Tym razem jednak tak zaaferowany był urodzinami Burka, że zapomniał o torcie. A tort, jak każdy wie, zawsze był najważniejszy. Nie można nie zjeść tortu na czyichś urodzinach.
 Więc Garzędowiczowi zaczęło się coś kręcić w brzuchu i słyszał, jak jego jelita pracują i pracują. Ale wszystko było coraz głośniejsze i głośniejsze i spocony, zaniepokojony Garzędowicz podniósł się z trudem z kanapy, łapiąc się z krzykiem za brzuch.
 Kuło go w wątrobie i ciężko mu było oddychać, stękał, a oczy zaszły mu łzami. Zabolało, lewa ręka mu zdrętwiała, a brzuch jęczał razem z nim. A potem nagle wszystko ustało i noga Garzędowicza zaczęła bezwładnie zwisać z łóżka.
 To był piątek, piąta nad ranem, kiedy ktoś jakby coś rozpruł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz