środa, 8 maja 2013

Heroina - Piątek, piąta nad ranem

 Zbudziło go ciche szemranie. Albo może tylko mu się wydawało. Przewrócił oczami, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Przez uchylone okno wpadał silny podmuch wiatru, smagając blade policzki. Jedyne światło dawał księżyc, ale tej nocy nie należał do najhojniejszych.
 Mężczyzna wstał z łóżka, zerkając na zegarek stojący na nocnej szafeczce tuż obok.Czwarta trzydzieści dziewięć, piątek. Nie pozostało mu zbyt wiele czasu. Szybkim krokiem przeszedł przez pokój i otworzył szafę. Większą jej część zajmowały sukienki, kobiece płaszcze, kilka koszul nocnych z koronkami. Po prawej stronie znalazło się trochę miejsca na kilka skromnych wieszaków dla niego. Wyjął ostatni, na którym wisiał długi czarny worek, kryjący w środku tego samego koloru garnitur. Położył go na łóżku, po czym sam pobiegł do łazienki.
 Szczotkował zęby i brał prysznic w takim tempie, jakby przed czymś uciekał. Nie mógł się spóźnić i starał się dotrwać w tym przekonaniu aż do końca swoich dni. Wypłukując usta spojrzał na kolejny zegarek, wiszący nad wanną – w plastikowej, tandetnej otoczce w kształcie błękitnej ryby w białe paski. Czwarta czterdzieści siedem. Spryskał się w pośpiechu dezodorantem i wodą kolońską, spojrzał w lustro.
 Cholera!, zaklął w myślach, przyglądając się swojemu odbiciu. Na brodzie i szyi widniały jeszcze zacięcia od żyletki, co nie prezentowało się nazbyt dobrze. Trudno, będzie musiał wyglądać właśnie tak, nijak nie zdąży zatuszować małych, krwawych plamek. Chwycił bieliznę z suszarki i w samych bokserkach oraz skarpetkach wrócił do pokoju. Sypialnia tonęła w ciemności, ale nie zamierzał zapalać światła. To mogłoby Ją odstraszyć i wystrzegał się robienia podobnych głupot jak ognia. Założył garnitur, pospiesznie sprawdzając, czy wszystko wygląda w jak należy, po czym sięgnął do szafy po lekko połyskujące, czarne buty. Je także włożył.
 Nerwowy wzrok przeniósł na czerwone cyfry zegarka z szafki nocnej. Miał obawy, że się spóźnił, ale ku jego uldze na wyświetlaczu migały cztery cyfry. Czwarta pięćdziesiąt trzy. Przeszedł przez przedpokój, kierując się do kuchni niewielkiego mieszkania na dziewiątym piętrze bloku w jednej z najobskurniejszych dzielnic wielkiego miasta. Zostawił tam coś ważnego, po co teraz zmierzał. Tym razem zapalił światło, by w mroku nie przewrócić wazonu z wodą. Wyjął z niego bukiet kwiatów. Były to w większości goździki, ale spośród niewielkich łepków wystawała jedna, biała kalia o długiej łodydze. Dość nietypowy prezent.
 Oddzielił herbaciane kwiaty od kalii, przyglądając się jasnym, delikatnym płatkom. Westchnął i pogładził jeden z nich. W oczach mężczyzny malował się głęboki smutek i zrezygnowanie. Doskonale jednak wiedział, że tak jak dziesiątki razy wcześniej, tak i teraz nie może się poddać. W końcu mu się uda, był tego pewien.
 W sercu zapłonęła nikła iskra nadziei, że może to dzisiejsza noc będzie tą szczęśliwą.
 Przeszedł przez próg sypialni i podszedł do parapetu, otwierając okno na szerokość. Kalię ułożył na kamiennej półce za drewnianą ramą. Bukiet goździków wciąż trzymał w dłoniach, kiedy siadał na dwuosobowym łóżku i czekał.
 Uparcie wbijał wzrok w jaśniejące szkarłatem cyfry, nie po raz pierwszy uświadamiając sobie, że mają kolor Jej krwi. Poczuł, jak coś ściska go za serce, gdy nagle zegarek wyświetlił dokładnie piątą nad ranem.
 Piątek. Dzień, w którym go zostawiła.
 Chciał przemówić sobie do rozumu i otrzeć cieknące po policzkach łzy, lecz właśnie w tym momencie w progu sypialni zamajaczył błękitny cień. Mężczyzna podniósł głowę, patrząc jak ulotna smuga rozprzestrzenia się i formuje w ludzką sylwetkę o łagodnych, kobiecych kształtach. Kaskady długich loków falowały w powietrzu, kiedy rozglądała się po pomieszczeniu, jakby próbowała zrozumieć, gdzie jest.
 Zrobiła kilka niepewnych kroków naprzód; wówczas wstał i podszedł do parapetu, zasłaniając sobą okno. Musi się udać, musi. Duch kobiety szedł dalej, a właściwie tylko muskał stopami ziemię, od której nie był już zależny. Zmierzał wprost na mężczyznę, jednocześnie patrząc mu w oczy. On jednak wiedział, że nie dla niego przeznaczone jest owe spojrzenie. On, nędzna istota niepotrafiąca pojąć sensu życia i śmierci, stał jedynie na drodze. On… po prostu przesłaniał to, do czego dążyła.
 Zacisnął szczęki, uparcie wpatrując się w ducha, jakby samym spojrzeniem chciał zmusić go do zatrzymania się.
 Teraz, teraz, teraz, powtarzał sobie w myślach z każdym kolejnym krokiem zmarłej narzeczonej. Ale ta nie chciała się zatrzymać. Szła dokładnie tak samo, jak tamtego dnia, gdy serce kobiety jeszcze biło. To był piątek, dokładnie piąta nad ranem.
 Kiedy zbliżyła się na tyle, by mógł wyciągnąć rękę i dotknąć bladego, osnutego błękitną poświatą policzka, poczuł bijący od zjawy chłód. Nienaturalne zimno, będące prześmiewczą kreaturą niegdyś miękkiego, ciepłego ciała ŻYWEJ kobiety.
 Wstrzymał oddech, gdy przysunęła się aż do jego piersi. Zimno przekłuło jego tors tysiącami maleńkich, lodowych igieł. Półprzezroczyste palce przeniknęły przez ciało mężczyzny, a zaraz za nimi podążyła reszta niematerialnego kształtu. W jednej sekundzie poczuł się jednocześnie okropnie i cudownie. Przeszywające zimno ustąpiło chwilowemu ciepłu, jakie rozlało się po sercu mężczyzny. A potem kobieta usiadła na parapecie, wysuwając się na zewnętrzną jego część, za okno.
 Chwila potrwała, nim odzyskał zdolność oddychania.
 - Nie – chciał powiedzieć, lecz spomiędzy jego ust nie wydobył się żaden dźwięk. Wyciągnął przed siebie rękę, by złapać ukochaną za ramię, ale palce przecięły jedynie błękitną smugę, ponownie narażając się na lodowe zimno. Mimo to nie zabrał dłoni. – Proszę. – Tym razem udało mu się wykrztusić cokolwiek. Duch nie odwrócił się ani nie odpowiedział, zerkał jedynie w dół. Tak samo, jak dziesiątki razy wcześniej. Narzeczona pojawiała się zawsze w piątkową noc i zawsze o piątej nad ranem. Dokładnie w momencie, gdy parę miesięcy wcześniej zginęła. Spadła, skoczyła – z okna dziewiątego piętra tego obrzydliwego budynku. Jeszcze wtedy spał…
 Z kącików oczu ponownie wypłynęły łzy, kiedy zrozumiał, że i tym razem ukochana mu nie odpowie. Zawsze robiła dokładnie to samo, powtarzała swoje samobójstwo. A on nie był w stanie znieść widoku, jak zsuwa się z parapetu i frunie w dół.
 - Nie rozumiesz. – Usłyszał i w pierwszym momencie uznał to za halucynację, omam słuchowy. Pomyślał, że nareszcie dopadło go szaleństwo. Uniósł jednak głowę i zobaczył wpatrzone w siebie błękitne oczy, choć jeszcze za życia były czekoladowe. Uwielbiał się w nie wpatrywać i mógł to robić godzinami. Szczególnie teraz tak bardzo brakowało mu ich blasku.
 Kobieta uśmiechnęła się lekko, a on zwyczajnie zamarł. Czyżby jednak się udało? Serce załomotało mu szybciej w piersi, a iskierka nadziei nagle buchnęła złotym płomieniem. Jednak następne słowa narzeczonej były jej ostatnimi.
 - Ja po prostu lubię to robić – rzekła. Melodyjny głos odbił się od ścian sypialni, tworząc ciche echo. Duch odwrócił głowę, przechylił do krawędzi i zeskoczył z niej z taką lekkością i płynnością, jakiej pozazdrościć mogłaby każda tancerka. Mężczyzna nie zdążył zareagować, spadła. A raczej poleciała. Rozkładając dłonie, wirowała w powietrzu wprost ku ziemi. Nim do niej dofrunęła, rozpłynęła się w porannej mgiełce.
 Mężczyzna stał przy tym samym oknie, co wiele razy wcześniej i tym samym, przy którym stanął dziesiątki tygodni temu w piątek, o piątej nad ranem, trzy minuty od pełnej godziny. Mechanicznym wzrokiem obrzucił zegarek, którego ostatnia cyfra zmieniła się na czwórkę. Czuł pustkę. W sercu, umyśle, wszędzie.
 Bukiet goździków wypadł mu z dłoni. Przestąpił nad nim, po czym podszedł do łóżka. Zdjął garnitur i schował go z powrotem do szafy, tak samo jak i buty. Bieliznę zamienił na piżamę, po czym, nie przymykając okna, położył się do łóżka.
 Za tydzień na pewno się uda, powtarzał sobie, zanim zasnął. Nic mu się nie śniło. W pewnym momencie poczuł jedynie chłód na swoim czole. Bardzo przypominał mu miękkość kobiecych ust. Zbudził się i otworzył oczy, lecz nikogo nie zobaczył.
 Tydzień później wstał, jak zawsze. Tym razem jednak zamknął okno w nadziei, że ukochana przez nie nie wyskoczy. Założył garnitur i czekał.
 Ale ani tym razem, ani żadnym następnym nikt się już nie pojawił, chociaż zegarek nieubłaganie wyświetlał ten sam dzień i godzinę – piątek, piątą nad ranem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz